sobota, 30 czerwca 2012

NFZ składa lekarzom skandaliczną propozycję

Skandaliczna propozycja Narodowego Funduszu Zdrowia odpowiedzią na zapowiadany protest lekarzy. Jak ustalili reporterzy RMF FM - pod presją lipcowego strajku NFZ rozsyła do zakładów opieki zdrowotnej pismo, w którym zachęca medyków do "przepisywania" recept.


Pacjent, który dostanie receptę z pełną odpłatnością od prywatnego specjalisty, mógłby udać się do publicznej placówki i zamienić ten druk na refundowany. NFZ to przepisywanie jednej recepty na drugą traktuje jako świadczenie zdrowotne i wycenia je na 25 złotych. Eksperci, z którymi rozmawiał reporter RMF FM, podkreślają, że dramatycznie powiększy to kolejki w ZOZ-ach, bo żaden medyk nie przyjmie takiego pacjenta poza kolejnością.


Tak wygląda pismo rozsyłane przez NFZ


To absurd - mówi reporterowi RMF FM doktor Stefan Bednarz dyrektor ds. lecznictwa szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Recepta jest elementem działalności leczniczej i procesu leczniczego lekarza. Musi zbadać pacjenta, musi orzec, jakie rozpoznanie jest i jakie leki. Może się zdarzyć, że po zbadaniu chorego lekarz stwierdzi drugi, że nie ten lek tylko inny powinien być przepisany. Nie ma czegoś takiego jak przepisywanie recept - tłumaczy.


Naczelna Rada Lekarska ma czas do południa, by zaopiniować projekt nowego rozporządzenia prezesa NFZ ws. wzoru umów zawieranych z lekarzami na wypisywanie recept na leki refundowane - poinformował wiceprezes Rady Konstanty Radziwiłł. Jak powiedział, prezes NFZ Agnieszka Pachciarz zapowiedziała, że podpisze nowy wzór umów z lekarzami, nawet jeśli takiej opinii nie złożą.


Radziwiłł zaznaczył, że przedstawiony przez Pachciarz projekt zmian jest lepszy niż obecne zarządzenie, ale nie spełnia wszystkich postulatów lekarzy. Niewątpliwie to nowe zarządzenie prezesa jest lepiej napisane, niż pierwsze, ale daleko jest od naszego postulatu lekarskiego, by lekarz mógł się poświęcić swój czas w całości pacjentowi - mówił Radziwiłł po piątkowym spotkaniu z Pachciarz. Niestety te przepisy ciągle lokują lekarza gdzieś między jego rolą zawodową, a biurokratą, księgowym, kontrolerem. I to jest niedobre - dodał.


Lekarze nie chcą ponosić kar za błędy na receptach dla pacjentów i już od pierwszego lipca zamierzają wypisywać leki ze stuprocentową odpłatnością. Co o proteście wiedzą chorzy, którzy już za dwa dni mogą zetknąć się z poważnym problemem? Najczęściej nie mają o nim pojęcia lub zakładają, że publiczna służba zdrowia udzieli im pomocy. Nie mam pojęcia, bo i tak chodziliśmy do prywatnego lekarza, więc zupełnie nie jestem w temacie - usłyszał reporter RMF FM.


Nowy szef kolegium lekarzy rodzinnych w Krakowie Tomasz Tomasik przekonuje, że groźba protestu lekarzy nie jest powodem do paniki. Do mnie nie ma co biegać po recepty na zapas na lipiec i sierpień. Ale to indywidualna sprawa każdego lekarza - dodaje. Co z lekarzem rodzinnym, który ma podpisaną umowę z NFZ? Jeśli umowa jest ważna, to będzie miał prawo wystawić receptę na dotychczasowych zasadach. Problem dotknie lekarza, który ma swoją prywatną praktykę lub który jest zatrudniony w praktyce lub w ZOZ-ie, który nie ma kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia i przyjmuje pacjentów wyłącznie prywatnie - tłumaczy Tomasik.


Informację o tym, czy musimy liczyć się z trudnościami z uzyskaniem recepty uwzględniającej refundację możemy uzyskać drogą telefoniczną. Należy jednak być przygotowanym na to, że w dużych przychodniach, gdzie przyjmuje kilkunastu czy kilkudziesięciu lekarzy, recepcjonistki mogą nie znać decyzji wszystkich lekarzy o tym, czy przystąpili do strajku czy też nie. Najlepiej więc zapytać o to osobiście, podczas wizyty w gabinecie.


Stefan Bednarz, dyrektor do spraw lecznictwa szpitala uniwersyteckiego w Krakowie, podkreśla, że od 1 lipca pacjenci w tym szpitalu będą dostawać recepty z określoną odpłatnością. Lekarz udzielający świadczeń w placówce leczniczej, która zawarła taką umowę, ma prawo i obowiązek wystawiać pacjentom recepty na leki refundowane w ramach tej umowy. Wysokość refundacji zależy od rodzaju leku. To lekarz decyduje o wysokości refundacji - wyjaśnia Bednarz.


Lekarze nie zgadzają się z treścią obecnych umów i zamierzają protestować. Chodzi o zapis dotyczący kar za niewłaściwe wypisywanie recept, które wprowadzono do umów podpisywanych z NFZ przez lekarzy, zarówno prowadzących prywatne praktyki, jak i świadczeniodawców. Zapis ten po "proteście pieczątkowym" został wykreślony przez Sejm z ustawy refundacyjnej.

Obama poleciał do nękanego pożarami stanu Kolorado

Prezydent USA Barack Obama przyleciał wczoraj do Colorado Springs, gdzie od tygodnia szaleją gigantyczne pożary. Żywioł pochłonął już prawie 400 domów i zmusił do ewakuacji blisko 40 tysięcy osób. Ludzie w popłochu uciekają z mieszkań zabierając tylko to co najpotrzebniejsze.


Ameryka jednoczy się, gdy jest dotknięta takimi klęskami naturalnymi, niezależnie od tego, czy chodzi o pożary w Kolorado, czy powodzie na północy Florydy. Musimy sobie nawzajem pokazywać, że możemy na siebie liczyć - powiedział Obama tuż przed wylotem do Colorado Springs. Wcześniej prezydent ogłosił stan klęski żywiołowej w Kolorado, co pozwoli mu przekazać pieniądze na walkę z żywiołem. Trwająca do tej pory akcja kosztowała już ponad 3 miliony dolarów.


Idąc jedną ze zniszczonych dzielnic Colorado Springs Obama powiedział, że "mieszkańcy są załamani utratą domów". Mamy szczęście, bo z powodu szybko podjętej akcji nie było wielu ofiar śmiertelnych - dodał prezydent. Obama mógł przyjrzeć się skali zniszczeń już z samolotu prezydenckiego Air Force One, lecąc nad Górami Skalistymi, znad których unosił się dym.


W wyniku pożarów zginęła co najmniej jedna osoba, jednak bilans ten może wzrosnąć, gdyż kilka osób uznano za zaginione. Żywioł zagraża 20 tys. domów. Służby szacują, że ogień, który strawił dotąd tereny o powierzchni blisko 70 km kw., został opanowany w ok. 15 procentach. Jednak pogoda się poprawia, a wiatr jest coraz słabszy, co może pomóc w walce z żywiołem.

Nie będzie pieniędzy na remonty dróg. Rostowski zatrzasnął furtkę

Minister finansów nie zgodził się na przesunięcie pieniędzy z Krajowego Funduszu Drogowego na remonty - ustalił reporter RMF FM Piotr Glinkowski. Obecnie finansowane są z niego tylko nowe inwestycje. Zmiany w przepisach chciał resort transportu. Dzięki takiemu rozwiązaniu rocznie na remonty miałoby trafić o półtora miliarda złotych więcej.

Ministerstwo Finansów blokuje budowę dróg, w tym niezbędnych ekspresówek: S7 w Krakowie i S11 koło Poznania. Resort Jacka Rostowskiego znalazł pieniądze tylko na dwie z siedmiu najpilniejszych inwestycji, o które od wielu miesięcy apeluje Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad. czytaj więcej

Jacek Rostowski uznał, że kwota 1,5 miliarda złotych to zdecydowanie za dużo. Minister finansów argumentuje poza tym, że wydawanie pieniędzy z Krajowego Funduszu Drogowego na remonty może ograniczyć jego możliwości inwestycyjne. Po trzecie, jak czytamy w uzasadnieniu przesłanym do resortu Sławomira Nowaka, takie przesunięcie zachwiałoby zdolnością kredytową funduszu.


Niestety, taka decyzja resortu finansów oznacza, że nadal będziemy jeździć po dziurach. Według oficjalnych danych, do remontu nadaje się blisko połowa dróg w Polsce. By doprowadzić je do dobrego stanu, potrzeba 3 miliardów złotych. Jak przyznaje Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, takich pieniędzy nie ma.


KFD obraca rocznie kwotą 30 miliardów złotych. Pieniądze pochodzą przede wszystkim z opłaty paliwowej oraz z opłat pobieranych od operatorów płatnych autostrad. To właśnie część tych środków miała być furtką, którą zatrzasnął Jacek Rostowski.


Jak ustalił dziennikarz RMF FM, Ministerstwo Transportu nie rezygnuje ze starań o dodatkowe pieniądze na remonty dróg. W związku z tym, że resort finansów nie zgodził się na przesunięcie 1,5 miliarda złotych z Krajowego Funduszu Drogowego, Sławomir Nowak chce, by środki pochodziły bezpośrednio z budżetu państwa.


Minister transportu prawdopodobnie zaproponuje jednak niższą kwotę. Nieoficjalnie mówi się o miliardzie złotych. Po raz kolejny zgodę na to musi wyrazić minister finansów, dlatego szansa na to, że uda się pozyskać dodatkowe pieniądze na remonty, jest nikła. Kierowcy są oburzeni i twierdzą, że Jacek Rostowski sam powinien wsiąść za kółko i przetestować zawieszenie swojego auta.


Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad decyzji resortu finansów nie chce komentować. Urzędnicy po raz kolejny jednak powtarzają: potrzebujemy więcej pieniędzy na remonty dróg.

wtorek, 26 czerwca 2012

Matka „chłopca z Cieszyna” nie przyznaje się do zabójstwa

40-letnia kobieta z Będzina - matka Szymona znalezionego dwa lata temu w stawie w Cieszynie - nie przyznaje się do zabójstwa. Twierdzi, że śmierć dziecka to nieszczęśliwy wypadek. Jej konkubent usłyszy zarzut nieudzielenia pomocy dwulatkowi i nieumyślnego spowodowania jego śmierci. Prokuratura przygotuje także wnioski o tymczasowy areszt dla rodziców chłopca.

Przez dwa lata próbowano ustalić tożsamość chłopca

Przed południem Beata Ch. pojawiła się w prokuraturze w Bielsku-Białej prowadzącej śledztwo w sprawie śmierci chłopczyka, którego ciało znaleziono w stawie dwa lata temu. Do budynku wprowadzili ją policjanci. Kobieta ukryła twarz pod kurtką. Zdecydowała się składać wyjaśnienia, ale nie przyznała się do postawionego jej podczas przesłuchania zarzutu zabójstwa dziecka.


Konkubent matki także trafił już na przesłuchanie do prokuratury w Bielsku-Białej. Śledczy chcą mu przedstawić zarzut nieudzielenia pomocy dwulatkowi oraz nieumyślnego spowodowania śmierci.


Prokurator zamierza także skierować wnioski o tymczasowe aresztowanie rodziców.


Jak dowiedział się nasz dziennikarz, zarówno mężczyzna, jak i kobieta potwierdzili, że chłopczyk znaleziony w stawie w Cieszynie w 2010 roku to ich dziecko - Szymon. W poniedziałek śledczy otrzymają wyniki badań DNA, które potwierdzą rodzicielstwo zatrzymanych.


Rzecznik dodała, że sprawa jest bardzo trudna. Śledczy będą ją analizowali i być może przedstawią zarzuty jeszcze innym osobom. Ale na dziś to przedwczesna informacja - podkreśliła.


Jak informuje reporter RMF FM Marcin Buczek, dramat związany z zabójstwem dziecka najprawdopodobniej zaczął się w Będzinie, w mieszkaniu rodziny. To tam kobieta mogła zranić swojego syna. Jak wykazała sekcja zwłok, chłopiec miał poważny uraz brzucha.


Ojciec chłopca prawdopodobnie nie brał udziału w zabójstwie, ale musiał o wszystkim wiedzieć. Dlatego prokurator zarzuca mu, że nie pomógł swojemu dziecku, choć było ono w bardzo ciężkim stanie.


Przypuszcza się, że rodzice wywieźli chłopca do Cieszyna i tam wyrzucili do stawu. Najprawdopodobniej chcieli porzucić go najdalej od domu. Prokuratura będzie też sprawdzać, czy ktoś pomagał rodzicom najpierw wywieźć chłopca, a potem ukryć prawdę o jego śmierci.

Kamienica, w której mieszkali rodzice SzymonaZatrzymani byli poszukiwani od kilku dni. Para zniknęła z miasta kilka dni temu, ale wróciła po rzeczy do zabezpieczonego przez policję mieszkania. Wówczas wpadli w ręce funkcjonariuszy.

Początkowo oficjalnie policjanci o sprawie zatrzymanej pary z Będzina mówili niewiele, ale nieoficjalnie przyznawali, że to może być właściwy trop. Funkcjonariusze woleli być ostrożni, bo wątków w tej sprawie było już mnóstwo.


Wiele faktów wskazywało jednak na to, że to właśnie Beata Ch. i Jarosław R. mają związek ze śmiercią chłopca. Po pierwsze, wypowiedzi sąsiadów, którzy mówili, że dziecka dawno nie widzieli. Po drugie, podobieństwo między chłopcem z Będzina a tym znalezionym w Cieszynie widoczne na zdjęciach przechowywanych w domu zatrzymanych. Po trzecie, wiek chłopca: dziecko urodziło się w 2008 roku, czyli byłoby w wieku tego znalezionego w Cieszynie. I co najważniejsze, odnaleziona w Będzinie rodzina to cztery osoby. A powinno być pięć: kobieta, jej konkubent i dwie córki oraz jeszcze kilkuletni chłopiec. Niestety, malca brakuje.


Przypomnijmy, że po znalezieniu ciała dwulatka policja sprawdzała wszystkie rodziny, które mogły mieć dzieci w tym wieku. Chłopiec z Będzina był w oficjalnych rejestrach, dlatego i tam trafili funkcjonariusze. Było przeprowadzone sprawdzenie i dzieci były w takiej liczbie, w jakiej powinny być, ale jak do tego doszło, to będzie bardzo dokładnie sprawdzone w czasie prowadzonego śledztwa - powiedział nam Andrzej Gąska, rzecznik śląskiej policji. Według nieoficjalnych ustaleń naszego dziennikarza, w czasie kontroli rodzice mogli mieć u siebie inne dziecko.

Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce.

Taką wersję potwierdzają także słowa rzecznik Urzędu Miasta w Będzinie. Jak przyznała Agnieszka Siemińska, W 2011 roku matka zjawiła się z chłopcem w przychodni na szczepieniu ochronnym. Teraz już wiemy, że to nie był ten chłopiec, a podstawione dziecko" - opowiada.


Rzeczniczka podkreśla też, że kontrole Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej nie wykazały niczego podejrzanego. Dzieci były zdrowe, zadbane, czyste. Mieszkanie było schludne, wyposażone w ponadstandardowe sprzęty gospodarstwa domowego. Oboje rodzice pracowali nie było żadnych przesłanek, które świadczyłyby, że cokolwiek jest nie tak. Rodzina nie była objęta nadzorem kuratorskim - podkreśla.


Prokuratura podała w piątek, że otrzymała materiały z Prokuratury Rejonowej w Będzinie, które dotyczą poszukiwań chłopca urodzonego w kwietniu 2008 roku, a także "jego rodziców i rodzeństwa, z którymi od tygodnia nie ma kontaktu".


Śledczy ponownie zajęli się sprawą chłopca z Będzina dwa tygodnie temu. Według medialnych doniesień, do ośrodka pomocy społecznej zgłosiła się kobieta, która twierdziła, że od dawna nie widziała dziecka sąsiadów. Na pytania o nieobecność chłopca usłyszała odpowiedź, że choruje i jest w szpitalu.


Będzińscy policjanci ustalili, że chłopiec w tym wieku nie jest hospitalizowany. Nie ma go też w rodzinnym domu. Znaleźli natomiast jego zdjęcia. Podobieństwo z dzieckiem, którego ciało zostało znalezione w Cieszynie, było uderzające.


Zwłoki dziecka zauważyli 19 marca 2010 roku w stawie na obrzeżach Cieszyna dwaj przechodzący w pobliżu chłopcy. Ciało leżało tam kilka dni. Przyczyną śmierci był uraz jamy brzusznej. Pod koniec kwietnia chłopiec został pochowany w Cieszynie. Na jego grobie codziennie palą się znicze. Przy grobie postawiono nawet wiklinową szafkę, na której dzieci kładą zabawki.


Zagadkową śmierć chłopca próbowano rozwikłać od dwóch lat. Policja sprawdziła niezliczoną liczbę wątków. Sprawdzano m.in. kto i gdzie mógł kupić odzież, jaką miał na sobie chłopczyk. Kiedy w internecie opublikowano jego portret, strony policji zostały zablokowane przez internautów - tak wielkie było zainteresowanie. Dwa miesiące temu, ponieważ sprawcy nie udało się wykryć, śledztwo umorzono. Ale i prokuratura, i policja już wtedy zapowiadały, że to nie koniec sprawy. Zapewniono, że jeśli pojawią się nowe okoliczności, które pozwolą ustalić tożsamość dziecka lub zabójców, sprawa zostanie wznowiona.

Tragedia nad jeziorem: Znaleziono ciała matki i jej 2-letniej córki

Prokuratura wyjaśnia okoliczności tragedii, do jakiej doszło w Foluszu nad Jeziorem Pniewskim w Kujawsko-Pomorskiem. Prawdopodobnie 27-letnia kobieta utopiła swoją 2-letnią córeczkę i popełniła samobójstwo. Wczoraj ciało dziecka i matki wyłowili strażacy.

Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce.

Pierwszy sygnał o tym, że nad jeziorem w Foluszu mogło dojść do tragedii policja otrzymała w niedzielę po godzinie 13. Leśniczy poinformował funkcjonariuszy, że w lesie stoi zaparkowany zielony, mały fiat. Kilka godzin później jeden z mieszkańców zadzwonił, że zauważył pływające w wodzie prawdopodobnie ciało, a na brzegu ubrania. Wkrótce, strażacy wyłowili z jeziora ciało 2-letniej dziewczynki.

Wszystko wskazywało na to, że do wody musiała wejść również osoba dorosła, dlatego strażacy wciąż szukali. Po godzinie 19 natrafiliśmy pod wodą na ciało kobiety. Znajdowało się na głębokości około 3 metrów - mówi Marek Krygier ze żnińskiej straży pożarnej. W porzuconym samochodzie policjanci znaleźli list pożegnalny. 27-latka przyznała w nim, że postanowiła zginąć wraz z córeczką w jeziorze. Podała powody swojej decyzji. Jakie? Tego policja nie ujawnia. Wiele wskazuje na to, że został on napisany przez matkę. Jego autentyczność sprawdzą jednak biegli.

Policja zamierza przesłuchać 40-letniego męża kobiety i ojca dziecka.

Zachodniopomorskie: Czterolatka spłonęła w aucie

Tragedia w Waszkowie koło Sławna w Zachodopomorskiem - w samochodzie spłonęła czteroletnia dziewczynka. W zaparkowanym koło domu aucie bawiła się dwójka dzieci, kiedy nagle pojawił się ogień. Przyczyny tragedii bada policja i prokuratura.

Około 10.25 otrzymaliśmy sygnał, że doszło do pożaru i dziecko spłonęło w samochodzie - poinformowała nas Anna Gębala z Wojewódzkiej Komendy Policji w Szczecinie. Jak dodała, że ze wstępnych ustaleń wynika, że w zaparkowanym na podwórku samochodzie bawiła się dwójka dzieci: czteroletnia dziewczynka i sześcioletni chłopiec.

Nagle pojawił się ogień. Chłopiec wybiegł z samochodu i próbował sam gasić pożar, polewając auto wodą z kubka. Dziewczynka została w środku. Niestety, gdy nadeszła pomoc było już za późno. Auto doszczętnie spłonęło.

Najprawdopodobniej do pożaru doszło, bo dzieci bawiły się w aucie zapałkami. Dokładne okoliczności zdarzenia na miejscu wyjaśniają śledczy.

W czasie, gdy doszło do tragedii, matka dzieci była w lecznicy z psem. Czterolatka i sześciolatek byli pod opieka dwóch pełnoletnich synów kobiety: 18-latka i 20-latka.

Informację o tym tragicznym zdarzeniu otrzymaliśmy na Gorącą Linię RMF FM

Niemowlę spało na chodniku. Pijanej matce grozi 5 lat więzienia

Pięć lat więzienia grozi matce 7-miesięcznej dziewczynki, którą znaleziono w okolicy Legnicy, gdy spała na chodniku. Zatrzymana przez policję kobieta miała w organizmie 2 promile alkoholu.

Dziecko znaleziono przy drodze numer 94 prowadzącej z Legnicy do Zgorzelca. Pijana matka spała na przystanku PKS. Jej 7-miesięczna córeczka leżała natomiast na chodniku. Jak się okazało, 27-latka miała w organizmie 2 promile alkoholu.

Kobieta została już zatrzymana przez policjantów z Chojnowa. Dziecko przewieziono do szpitala, a następnie przekazano ojcu. Jeżeli okaże się, że nietrzeźwa matka swoim zachowaniem spowodowała bezpośrednie zagrożenie dla życia bądź zdrowia swojej córki, może trafić do więzienia nawet na pięć lat.

To kolejny w ostatnich dniach przypadek opieki nad dziećmi pod wpływem alkoholu. W czwartek 1,6 promila miał w organizmie kierowca autobusu PKS, którym podróżowało m.in. siedmioro dzieci do szkoły w Łukowej w województwie lubelskim. Autobus wjechał do rowu.

Do zdarzenia doszło w lesie, na trasie Kozaki-Łukowa w powiecie biłgorajskim. O autobusie, który na zakręcie drogi wpadł do rowu, zawiadomiła policję osoba postronna. Kiedy policjanci przyjechali na miejsce, autobus stał już na drodze. W wyciągnięciu pojazdu z rowu pomógł jeden z mieszkańców, który podczepił pojazd do ciągnika.

Na miejscu nie było już pasażerów. Policji udało się jednak ustalić, że w autobusie była jedna osoba dorosła i siedmioro dzieci, które miały dojechać do szkoły w Łukowej. Pasażerowie wsiedli do autobusu w miejscowości Kozaki, ujechali ok. 1,5 km. Po drodze miały być jeszcze zabrane dzieci z dwóch innych miejscowości: Pisklaki i Szostaki.

Podróżujący prawdopodobnie nie odnieśli żadnych obrażeń i wrócili do domów. Policjanci będą docierać do tych podróżnych i ustalać, czy na pewno nikomu nic się nie stało - mówił w czwartek Tomasz Kasprzyk z komendy policji w Biłgoraju.

Okazało się, że 54-letni kierowca autobusu, mieszkaniec gminy Łukowa, jest pijany. Badanie alkomatem wykazało, że miał 1,6 promila alkoholu w organizmie. Kierowcy autobusu, za jazdę po pijanemu grozi kara do dwóch lat więzienia i utrata prawa jazdy.

Córka Beaty C. mogła jej wypożyczyć dziecko

Córka kobiety, która wczoraj usłyszała zarzut zabójstwa 1,5-rocznego Szymona, została przesłuchana przez policjantów z Będzina. Jak poinformowała rzeczniczka bielskiej prokuratury, istnieje podejrzenie, że mogła matce wypożyczyć dziecko np. podczas szczepień w ośrodku zdrowia. Ciało małego Szymona znaleziono dwa lata temu w stawie w Cieszynie.

Policja wyprowadza kobietę z budynku bielskiej prokuraturyCórka Beaty C. została przesłuchana w charakterze świadka - poinformowała dziennikarzy rzeczniczka bielskiej prokuratura. Małgorzata Borkowska nie chciała ujawnić żadnych szczegółów dotyczących zeznań młodej kobiety. Wszystkie okoliczności, o których donoszą media, będą weryfikowane procesowo w toku postępowania - zapewniła. Media informowały, że podejrzana mogła pokazywać policjantom i służbom pomocy społecznej dziecko córki jako własne, by zmylić policjantów i odsunąć od siebie podejrzenia.

Rzeczniczka zaznaczyła także, że prokuratura nie ujawnia treści wyjaśnień rodziców. Zdradziła jedynie, że nie doszło do konfrontacji Beaty C. z jej konkubentem Jarosławem R., choć nie wykluczyła, że zostanie ona przeprowadzona w przyszłości, bo są rozbieżności w zeznaniach obojga rodziców. Wyjaśnienia będą weryfikowane pod każdym kątem - zaznaczyła. Prokuratura nie wyklucza też wizji lokalnej.


Śledczy muszą jeszcze ustalić, czy ktoś mógł pomagać rodzicom wywieźć dziecko i czy ktoś mógł ewentualnie wiedzieć o tej zbrodni.

Odtwarzacz wideo wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce.

Próbki DNA rodziców zostały pobrane w sobotę, zaraz po zatrzymaniu rodziców - zaznaczyła Borkowska. Wyniki badań mają być znane dziś po południu. Prokuratura poinformuje o nich jednak dopiero jutro. To właśnie wyniki badań DNA ostatecznie potwierdzą, czy zatrzymani mieszkańcy Będzina to rodzice Szymona. Oboje wczoraj przyznali w prokuraturze, że to ciało ich dziecka zostało wyłowione ze stawu w Cieszynie.


Jutro z kolei ma zapaść decyzja, jaki los czeka pozostałą dwójkę dzieci Beaty C. i Jarosława R. W tej chwili małoletnie dziewczynki są pod opieką babci.


Wczoraj 40-letnia Beata Ch. usłyszała zarzut zabójstwa, mężczyzna odpowie za to, że nie pomógł rannemu dziecku. Podczas rozmowy z prokuratorami, kobieta nie przyznała się do zabicia dziecka. Twierdziła, że śmierć nastąpiła w wyniku nieszczęśliwego wypadku. W jaki sposób, dokładnie nie wiadomo, bo rzeczniczka bielskiej prokuratury nie zdradziła żadnych szczegółów.


Ojciec dziecka, który przyznał się do winy, może spędzić w więzieniu do 5 lat. Kobiecie grozi 25 lat więzienia lub dożywocie.


Prokurator jeszcze wczoraj wystąpił z wnioskiem o aresztowanie rodziców Szymona. Jak argumentowała rzeczniczka, oboje mogą próbować mataczyć i ukrywać prawdę. Te osoby skutecznie przez ponad dwa lata ukrywały się przed organami ścigania i starały się zatrzeć ślady zbrodni - tłumaczyła Borkowska.


Przypomnijmy, że po odnalezieniu ciała chłopca policja sprawdzała wszystkie rodziny z małymi dziećmi. Byli też u tej rodziny z Będzina. Jak to się stało, że niczego nie zauważyli? W domu miało być troje dzieci, czyli dwie dziewczynki i kilkuletni chłopiec. I tyle właśnie dzieci tam było.


Nieoficjalnie wiadomo, że najprawdopodobniej pokazywanym policji chłopcem, który miał być wtedy Szymonem, w rzeczywistości był syn dorosłej już córki Beata C. (z pierwszego małżeństwa). Wówczas jednak policja nie mogła tego wiedzieć, zwłaszcza że wiek chłopców był zbliżony.


Rodziną znowu zainteresowano się, kiedy anonimowa osoba zawiadomiła MOPS, że od dawna nie widziała chłopca. O sprawie została powiadomiona policja. Kiedy funkcjonariusze odwiedzili wskazane mieszkanie, zastali w nim tylko ojca. Mężczyzna powiedział, że matka jest razem z dziećmi w Mysłowicach, gdzie opiekuje się chorym ojcem. Przedstawiciele tamtejszego MOPS-u ustalili, że kobieta rzeczywiście była u ojca, ale tylko raz i w towarzystwie dwóch córek, bez syna.


Prawdziwy alarm zaczął się, kiedy najpierw odkryto, że rodzice mają pod opieką tylko dwie dziewczynki, a potem kiedy rodzina nagle zniknęła.


Zatrzymani od kilku dni byli poszukiwani. W sobotę późnym wieczorem wrócili do swego mieszkania w Będzinie. Wówczas sąsiedzi zawiadomili policję. Domniemani rodzice chłopca zostali zatrzymani.


Zwłoki dziecka zauważyli 19 marca 2010 roku w stawie na obrzeżach Cieszyna dwaj przechodzący w pobliżu chłopcy. Ciało leżało tam kilka dni. Przyczyną śmierci był uraz jamy brzusznej. Pod koniec kwietnia chłopiec został pochowany w Cieszynie.


Pod koniec kwietnia w tym roku bielska Prokuratura Okręgowa umorzyła śledztwo w sprawie śmierci chłopca o nieznanej tożsamości. Nie wykryto sprawców przestępstwa.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

UEFA nie sprostuje informacji o rasistowskim incydencie w Krakowie

Mimo oficjalnego protestu władz Krakowa UEFA nie zamierza publikować sprostowania w sprawie rzekomego rasistowskiego zachowania w trakcie treningu reprezentacji "Pomarańczowych na stadionie Wisły - dowiedział się korespondent RMF FM Marek Gładysz. Na początku Euro Holenderska prasa podawała, że na stadionie padały wulgarne słowa i okrzyki pod adresem zawodników.

Po tym, jak w części holenderskich i skandynawskich mediów pojawiły się informacje o rzekomym rasistowskim incydencie, UEFA ostrzegła, że jeżeli się to powtórzy, to może zostać wszczęta procedura dyscyplinarna.

Po przejrzeniu monitoringu ze stadionu policja stwierdziła, że małpich odgłosów nie było. Potwierdziły to również holenderskie media. UEFA sugeruje jednak, że sprawa jest ciągle niejasna, bo o rzekomym rasistowskim zachowaniu mówiły osoby, które były na stadionie. Rozmawialiśmy z osobami, które tam były m.in. z przedstawicielami holenderskiej kadry - usłyszał dziennikarz RMF FM w biurze prasowym UEFA. Nie było procedury dyscyplinarnej, a więc sprostowania też nie będzie. To już przeszłość . Teraz trzeba się skoncentrować na meczach, które jeszcze zostaną rozegrane - podkreśla UEFA.

Dwa tygodnie temu do UEFA trafił dokument, w którym prezydent Krakowa zażądał stanowczej reakcji na doniesienie holenderskich mediów. Krakowscy urzędnicy, choć na odpowiedź europejskiej federacji nie mają co liczyć, przyznają, że połowiczny sukces już został osiągnięty. Na list zareagowały media, a Krakowowi najbardziej zależało na tym, żeby bronić swojego dobrego imienia. I żeby wyjaśnić, że kibice w Krakowie nie dopuścili się żadnych aktów rasistowskich - twierdzi Monika Chylaszek z krakowskiego magistratu. Jak dodaje, brak odpowiedzi UEFA na list prezydenta nie jest dla nikogo zaskoczeniem.

Ponad dwa tygodnie temu, po treningu Holendrów na krakowskim stadionie Wisły, w holenderskiej prasie pojawiły się informacje, że kibice obserwujący zmagania piłkarzy wydawali okrzyki naśladujące odgłosy małp. Sprawę nakręciła ksenofobiczna holenderska gazeta "De Telegraaf", ale o "rasistowskim skandalu w Polsce" szeroko rozpisały się także skandynawskie media, w tym duński dziennik "Ekstrabladet".

Tydzień później część z holenderskich gazet przyznała, że "opowieści o małpich odgłosach podczas treningu Holendrów w Krakowie są wyssane z palca". Gazeta "Volkskrant" cytowała na przykład holenderskiego trenera, który zapewniał, że już kilka razy mówił, iż nie słyszał żadnych odgłosów. Gazeta zaznaczyła też, że dwaj piłkarze, który słyszeli buczenie przebiegając blisko trybun, są... biali.

W podobnym tonie pisał holenderski portal, tropiący kłamstwa "sprzedawane" opinii publicznej przez dziennikarzy czy polityków. "Całą tę opowieść o "małpich odgłosach" wyssano z palca" - napisano na www. eugens.nl. "Najdziwniejsze, że nikt w ekipie holenderskiej ich nie słyszał" - pisał. Na konferencji prasowej po treningu nikt nie pytał o rzekomy incydent.

Do wyjaśnienia sprawy rzekomego incydentu w Krakowie została zaangażowana policja. Funkcjonariusze przejrzeli monitoring ze stadionu Wisły. Dzięki temu udało im się zidentyfikować 12-osobową grupę kibiców zachowujących się wulgarnie. Co więcej, odtworzono to, co krzyczeli. Pojawiają się okrzyki przeciwko drugiej z krakowskich drużyn, przeciwko Euro, ale nie ma żadnych okrzyków, żądnych gestów, niczego co wskazywałoby na tło rasistowskie . Czegoś takiego tam po prostu nie ma - twierdził w rozmowie z dziennikarzem RMF FM inspektor Dariusz Nowak z małopolskiej policji.

Piłkarski klasyk. Anglia kontra Włochy w Kijowie

Dzisiaj poznamy ostatniego półfinalistę piłkarskich mistrzostw Europy w Polsce i na Ukrainie. W Kijowie Anglicy remisują z Włochami 0:0. "Synowie Albionu" po raz ostatni do 1/2 finału awansowali w 1996 roku! Zapraszamy na relację na żywo

Składy obu reprezentacji:

Anglia: 1-Joe Hart, 2-Glen Johnson, 6-John Terry, 15-Joleon Lescott, 3-Ashley Cole - 16-James Milner, 4-Steven Gerrard, 17-Scott Parker, 11-Ashley Young - 10-Wayne Rooney, 22-Danny Welbeck


Włochy: 1-Gianluigi Buffon, 7-Ignazio Abate, 15-Andrea Barzagli, 19-Leonardo Bonucci, 6-Federico Balzaretti - 8-Claudio Marchisio, 16-Daniele De Rossi, 21-Andrea Pirlo, 18-Riccardo Montolivo - 9-Mario Balotelli, 10-Antonio Cassano


Anglia wygrała grupę D, w której rywalizowała z Francją, Szwecją oraz współgospodarzami turnieju Ukrainą. Natomiast Włosi awansowali z drugiego miejsca grupy C, ustępując jedynie obrońcom tytułu - Hiszpanom.


"Synowie Albionu" po raz ostatni przegrali mecz o stawkę podczas mistrzostw świata w 2010 roku, kiedy ulegli Niemcom 1:4. W jedenastu kolejnych spotkaniach zdobywali przynajmniej jeden punkt. Natomiast pod wodzą trenera Roya Hodgsona, który prowadzi narodową reprezentację od maja, udało im się wygrać cztery z pięciu pojedynków.


Z drugiej strony, bilans przeciwko Włochom jest dla "Wyspiarzy" w ostatnich latach niekorzystny. Od 1980 roku ekipy spotykały się dziewięciokrotnie, a Anglicy odnieśli tylko jedno zwycięstwo. Sześć razy przegrywali. Ponadto, piłkarze z Półwyspu Apenińskiego nie przegrali żadnego z trzynastu ostatnich spotkań, tracąc zaledwie cztery gole.


Obie strony od początku mówiły, że to będzie trudny pojedynek. Nikt nie chciał także wskazać faworyta. Kapitan Włoch Gianluigi Buffon oceniał szanse swojej drużyny na 50 procent. Decydujące będą szczegóły i pojedyncze zdarzenia. Spodziewamy się wyrównanego meczu, mamy taką samą szansę na sukces, jak oni - mówił 34-letni bramkarz.


Między innymi dlatego zapowiedział, że zamierza przygotować się do konkursu rzutów karnych. Wspólnie z rezerwowymi bramkarzami będziemy oglądać filmy z angielskimi napastnikami i postaramy się wyciągnąć z nich jakąś naukę - powiedział pół żartem Włoch.


Mimo wszystko kapitan "Squadra Azzura" wolałby rozstrzygnąć mecz w trakcie 90 lub najwyżej 120 minut. Lepiej byłoby dla wszystkich, a szczególnie dla naszych serc, żeby mecz skończył się przed karnymi, ale jeśli to się nie uda - będę na to gotowy - podkreślił.


Ostatni ćwierćfinał Euro 2012 to także pojedynek między najlepszymi na świecie pomocnikami - Stevenem Gerrardem z Liverpoolu oraz Andreą Pirlo, który występuje w barwach Juventusu Turyn. Steven był najważniejszym piłkarzem naszego zespołu we wszystkich grupowych meczach w tym turnieju. Teraz on i my wszyscy będziemy mieli okazję zmierzyć się z jednym z najlepszych na tej pozycji na świecie, bo do tej grupy Pirlo na pewno się zalicza - ocenił partner kapitana Anglików z drugiej linii Scott Parker.

  Trening reprezentacji Anglii /PAP/EPA

Anglicy w ostatnich 16 latach wystąpili w trzech ćwierćfinałach ważnych imprez - w MŚ 2002 i 2006 roku oraz w Euro 2004 - wszystkie jednak przegrali. W meczu z Włochami chcą przełamać złą passę. Jak przyznał kapitan ekipy "Trzech Lwów" Steven Gerrard, zespół jest bardzo zmotywowany, a atmosfera bardzo dobra.


W poprzednich turniejach nie zaprezentowaliśmy pełni swoich możliwości. W Euro 2012 jest jednak inaczej, nasze dotychczasowe występy dodały nam pewności siebie i wiary we własne umiejętności. Rozkręcaliśmy się z każdym meczem i mam nadzieję, że tak będzie nadal. Damy z siebie wszystko, aby udowodnić krytykom, że potrafimy rywalizować z czołowymi drużynami - ocenił.


Zwycięzca ostatniego ćwierćfinału Euro 2012 zmierzy się w półfinale z Niemcami, którzy pokonali w piątek Grecję 4:2. Mecz rozegrany zostanie 28 czerwca w Warszawie.

Dwa zarzuty dla byłego wiceszefa BOR

Prokuratura wysłała do sądu akt oskarżenia w sprawie byłego wiceszefa BOR Pawła Bielawnego. Śledczy postawili mu dwa zarzuty: niedopełnienia obowiązków i poświadczenia nieprawdy w dokumencie w związku z wizytami premiera i prezydenta w Katyniu w 2010 roku.

Niedopełnienie obowiązków to zarzut wynikający z opinii dwóch ekspertów, którzy negatywnie ocenili przygotowania do wizyty premiera i prezydenta w Katyniu dwa lata temu. Eksperci skrytykowali kierownictwo BOR za to, że na lotnisku Siewiernyj nie było funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Nie wykonano też rekonesansu przed lotem polskiej delegacji. Drugi zarzut dotyczy wpisania na listę funkcjonariuszy BOR cywilnego fotografa.

Eksperci i prawnicy zgodnie twierdzą, że zarzuty te nie należą do najmocniejszych. Co do samych biegłych, którzy przygotowali opinię, też istnieje wątpliwość. Jeden z nich dziś pozostaje w sporze prawnym z obecnym kierownictwem BOR.

Jak ustalił reporter RMF FM, jeszcze w tym tygodniu zapadną kolejne decyzje: umorzone zostanie główne śledztwo oraz wątek dotyczący rzekomego fałszowania dokumentów w Biurze Ochrony Rządu. Okazuje się więc, że Paweł Bielawny będzie jedyną ofiarą cywilnego śledztwa.

Biegli w swojej styczniowej opinii wytknęli kierownictwu BOR-u niewłaściwy nadzór nad pracą funkcjonariuszy zabezpieczających podróże najważniejszych ludzi w państwie do Smoleńska. Stwierdzili między innymi nieprawidłowości podczas wizyt rozpoznawczych. Chodzi o nieprzeprowadzenie rekonesansu tras przejazdu, miejsc pobytu delegacji, a także brak wiedzy na temat lotnisk zapasowych.7 kwietnia 2010 roku w Katyniu był Donald Tusk. Trzy dni później na uroczystości wyleciał Lech Kaczyński. Tupolew z prezydentem na pokładzie rozbił się w Smoleńsku.

Eksperci uznali też, że podczas obu wizyt zabrakło odpowiednich specjalistów - w tym funkcjonariusza grupy lotniskowej, pirotechnika i lekarza sanitarnego. Dodatkowo przed wizytami nie było odpraw, na których funkcjonariusze otrzymaliby zadania.

Poza tym BOR-owców nie było na lotnisku podczas lądowania samolotów w czasie obu wizyt. Brakowało systemów łączności, do działań wyznaczono funkcjonariuszy z małym doświadczeniem. Pracownicy BOR-u z grup zabezpieczenia nie mieli broni palnej.

W przypadku zarzutu poświadczenia nieprawdy w dokumencie chodzi o dokument z korespondencji pomiędzy BOR-em a jedną z instytucji. W piśmie wiceszef Biura zapewnia o pewnych kwalifikacjach jednego z funkcjonariuszy udających się w delegację do Katynia. Zdaniem śledczych, w rzeczywistości funkcjonariusz tych kwalifikacji nie posiadał.

Gen. Paweł Bielawny pracuje w Biurze Ochrony Rządu od 1991 roku. Przeszedł wszystkie szczeble kariery zawodowej w ochronie osobistej - od funkcjonariusza ochrony do szefa ochrony prezydenta. Jest odpowiedzialny za ochronę osób zajmujących kierownicze stanowiska w państwie oraz delegacji zagranicznych, które składają wizyty w Polsce.

Zatrzymano maszynistę, który prowadził pociąg po pijanemu

Ponad półtora promila alkoholu miał w organizmie maszynista pociągu towarowego. Policja zatrzymała nietrzeźwego mężczyznę dziś w pobliżu Inowrocławia w województwie kujawsko-pomorskim. Grozi mu do 2 lat więzienia.

O tym, że pociąg towarowy prowadzi maszynista będący pod wpływem alkoholu, powiadomił policję pracownik kolei.

Policjanci wraz funkcjonariuszami Straży Ochrony Kolei udali się natychmiast na stację Jaksice koło Inowrocławia. Mężczyznę zbadano alkomatem, który wykazał 1,6 promila alkoholu w organizmie.

Jak poinformowała rzeczniczka Komendy Powiatowej Policji w Inowrocławiu asp. Izabella Drobniecka, 48-letni maszynista został zatrzymany. Za prowadzenie pociągu po pijanemu odpowie przez sądem. Grozi mu do dwóch lat pozbawienia wolności.

To nie pierwszy w ostatnim czasie przypadek nietrzeźwego maszynisty. W maju zatrzymano mężczyznę, który po pijanemu prowadził pociąg relacji Jelenia Góra - Gdynia. Jechało nim blisko 170 pasażerów. Maszynista miał ponad 1,6 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. Został zatrzymany przez policję na stacji Marciszów na Dolnym Śląsku.

Amerykanin pozwał Polskę, chce gigantycznych pieniędzy

Ponad pół miliarda złotych chce od Skarbu Państwa amerykański biznesmen Vincent J. Ryan. Chodzi o firmę Kama Food, w którą potentat zainwestował na początku lat 90. Od roku w wielkiej tajemnicy trwa międzynarodowy arbitraż w tej sprawie - ustalili reporterzy RMF FM oraz "Gazety Wyborczej".

Od roku w wielkiej tajemnicy trwa międzynarodowy arbitraż w tej sprawie. Spór śledzi biznes i obsługujące go najważniejsze kancelarie prawnicze. Chodzi o to, czy państwo decyzjami urzędów skarbowych nie doprowadziło do upadku dobrze zapowiadającego się biznesu. A może firma upadła, bo była źle zarządzana.

76-letni dziś Vincent Ryan, to poważny amerykański biznesmen. Karierę zaczynał u boku multimiliardera Warrena Buffetta. Po przełomie w 1989 roku zaczął zastanawiać się nad inwestycjami w Europie Środkowo- Wschodniej. Wybrał Polskę: miał pomysł na stworzenie koncernu w branży tłuszczowej, zanim jeszcze na nasz rynek weszli tacy giganci branży, jak m.in. Unilever.

W 1994 roku firma Ryana Schooner Capital złożyła najlepszą ofertę i została inwestorem strategicznym w prywatyzowanych Nadodrzańskich Zakładach Przemysłu Tłuszczowego w Brzegu (nazwę zmieniono na Kama Food w 1998 roku). Schooner wyłożył na początek ponad 18 mln dol., ale zaangażowanie Amerykanów szybko przekroczyło 30 mln dolarów.

W połowie lat 90. zakład Vincenta J. Ryana miał ponad jedną trzecią udziałów w rynku margaryny. Holding miał świetne perspektywy. Sielanka jednak nie trwa długo, bo w 1996 roku weszli do firmy inspektorzy skarbowi z Opola. Zakwestionowali zaliczenie kontraktów menedżerskich w koszty uzyskania przychodu firmy. Nałożyli kary za niezapłacony VAT od tzw. usług niematerialnych. Firma straciła ulgę inwestycyjną. Wraz z odsetkami suma zobowiązań wobec Skarbu Państwa doszła do 50 mln złotych.

Kama Food nie chciała zapłacić. Miała korzystne opinie firmy doradczej Arthur Andersen, z których wynikało, że prawidłowo rozliczała usługi. Dziś świadczenie usług "zarządczych i doradczych" jest powszechną procedurą, w latach 90. było precedensem. Urząd Skarbowy wydał kilkadziesiąt niekorzystnych dla firmy decyzji i w końcu zawiadomił prokuraturę.

Zniszczyli Kamę, bo straciliśmy też reputację i dostęp do kredytów - twierdzi ostatni prezes Kamy Food. Wiesław Kaczmarek, były minister skarbu, który podpisał umowę prywatyzacyjną odpowiada, że to nie skarbówka spowodowała upadek zakładów.Wydaje mi się, że znamienną rolę w upadłości tych zakładów odegrał bank Pekao SA, który wycofał kredytowanie - powiedział w rozmowie z RMF FM. I jak dodaje, jest zdziwiony, że dopiero teraz ktoś sobie przypomniał o arbitrażu.

Vincent Ryan w odpowiedzi na pytanie, dlaczego dopiero teraz zdecydował się na skierowanie sprawy do międzynarodowego arbitrażu napisał, że już dawno nosił się z tym zamiarem. Przekonało go jednak zatrzymanie przez CBA w 2006 roku dwóch byłych managerów Kamy Food. Chodzi o ostatniego prezesa firmy oraz członka rady nadzorczej.

Zatrzymanie było pierwszą, głośną akcją CBA za kierownictwa Mariusza Kaminskiego. Toczący się od trzech lat przed Sądem Okręgowym w Opolu proces, skalą dorównuje słynnej aferze FOZZ. Sprawa dobiega co prawda końca, ale obaj oskarżeni odpowiadają z wolnej stopy. Sąd uchylił już postanowienia o poręczeniach majątkowych i cofnął zakaz wyjazdu za granicę. Pod koniec ubiegłego roku prokuratura w Opolu umorzyła inne śledztwo, w którym badano odpowiedzialność pozostałych członków zarządu i rady nadzorczej Kamy Food z lat 1994 - 2003. To postanowienie dodatkowo umocniło nas w przekonaniu, że decyzja ta została podjęta słusznie - napisał o przyczynach zaskarżenia polskiego rządu Vincent Ryan.

Roszczenie Vincenta J. Ryana rozstrzygane jest w Paryżu, ale pod auspicjami Międzynarodowego Centrum Rozwiązywania Sporów Inwestycyjnych (ICSID) w Waszyngtonie. W rozwiązanie sporu zaangażowali się również prawnicy z Chile, czy Meksyku. Szczegóły sporu chroni tajemnica.

Amerykańskiego inwestora reprezentuje kancelaria Kochański, Zięba, Rąpała i Partnerzy. Stronę polską Prokuratoria Generalna, która jednak również wynajęła profesjonalną kancelarię prawną K&L Gates Jamka sp. k. Decyzją Trybunału Arbitrażowego strony zostały zobowiązane do powstrzymania się od jednostronnego udostępniania informacji osobom trzecim- mówi jej pracownik Mec. Maciej Jamka. Niewiele mówi też przedstawiciel strony skarżącej, mecenas Piotr Kochanski: Potwierdzam, że od wielu lat prowadzę wraz z całym zespołem prawników, a w tym z partnerami naszej firmy prawniczej Kochański Zięba Rapala i Partnerzy sprawy pana Vincenta Ryana i Schooner CC z Bostonu, a w tym, że inicjowałem w ich imieniu i prowadzę międzynarodowe postępowanie arbitrażowe, o którym informuje na swoich stronach Biuro ICSID w Waszyngtonie. Nie mogę jednakże informować w szczegółach o tym postępowaniu arbitrażowym, ani o jego przebiegu ani o zapadłych w jego trakcie orzeczeniach, bowiem obowiązuje mnie klauzula poufności.

Pytaliśmy ekspertów o szanse polskiego rządu w tym sporze. Mec. Piotr Święcicki, partner w kancelarii Squire Sanders, twierdzi, że to normalne, że strony umawiają się na tajność postępowań i dodaje, że państwa często wygrywają w podobnych arbitrażach.

Prezes Prokuratorii Generalnej Marcin Dziurda przyznaje tylko, że dla zagranicznego inwestora, "ominięcie polskich sądów" i przeniesienie sporu "na grunt międzynarodowego prawa publicznego" jest korzystne. Co nie znaczy, że państwo polskie skazane jest na porażkę.

Jak ustalił nieoficjalnie reporter RMF FM proces arbitrażowy został utajniony na wniosek polskiego rządu. Każda negatywna informacja dotycząca tej sprawy mogłaby zaważyć na notowaniach rządowych. Sprawa jest bardzo poważna. Jest bardzo trudno dojść do ugody ze Skarbem Państwa - powiedział ekspert od międzynarodowych arbitraży Piotr Święcicki z kancelarii Squire Sanders.

Arbitraż, zdaniem prawników, może potrwać nawet kilka lat. Sprawę może więc odziedziczyć kolejny rząd. Na razie wiadomo, że w październiku arbitrzy zbiorą się kolejny raz, aby zapoznać się i z odpowiedzią polskiego rządu na zarzuty inwestora przez inwestora ze Stanów Zjednoczonych.

Bogdan Wróblewski "Gazeta Wyborcza"

Warmińsko-Mazurskie: Nocny rajd pijanego 12-latka

Po krótkim pościgu warmińska policja zatrzymała pijanego 12-latka, który w nocy urządził sobie nocny rajd samochodem ulicami Tolkmicka, w powiecie elbląskim, w woj. warmińsko-mazurskim. Chłopiec zabrał auto z warsztatu swojego wujka, a później bez włączonych świateł jeździł nim po okolicy.

Około 1.30 funkcjonariusze dostali zgłoszenie o dziwnie zachowującym się kierowcy samochodu osobowego. Gdy dojechali na miejsce, zauważyli auto jadące bez włączonych świateł. Chcieli zatrzymać je do kontroli, ale kierowca przyspieszył i zaczął uciekać. Po krótkim pościgu funkcjonariuszom udało się go dogonić. Gdy podeszli do samochodu, w środku zauważyli... 12-letniego chłopca, od którego czuć było woń alkoholu. Badanie alkomatem pokazało pół promila.

Chłopiec przyznał, że wypił piwo, a następnie, nie pytając nikogo o zgodę, zabrał samochód z warsztatu swojego wujka.

Nastoletnim kierowcą zajmie się teraz sąd rodzinny.

Policyjne statystyki pokazują, że z roku na rok nastolatkowie sięgają po alkohol w coraz młodszym wieku. Pod koniec mają głośno było o sprawie 14-latka, który upił się na szkolnej wycieczce. Chłopiec miał we krwi 2,5 promila alkoholu.

Kilka tygodni wcześniej kompletnie pijany 14-latek trafił do szpitala w Limanowej . Dziwnie zachowujący się chłopiec zwrócił uwagę pasażerów na przystanku autobusowym, którzy zawiadomili policję. Po przebadaniu alkomatem okazało się, że miał w organizmie 1,7 promila alkoholu.

Gigantyczny portret Balotellego na polu pszenicy. Zdjęcie

Portret napastnika reprezentacji Włoch Mario Balotellego o powierzchni 27 tysięcy metrów kwadratowych. Takie dzieło traktorem na polu przygotował artysta z Werony Dario Gambarina. W ten sposób mężczyzna, uprawiający tzw. land art, postanowił życzyć powodzenia całej drużynie.

Agencja Ansa podała, że portret Super Mario powstał w miejscowości Castagnaro koło Werony. Gambarin, który w przeszłości zrobił już podobne "zielone" portrety Baracka Obamy i Nelsona Mandeli, przedstawił sylwetkę Balotellego z tyłu, z jego charakterystycznym "grzebieniem" na czubku głowy, w koszulce z napisem Italia. Chciałem złożyć wyrazy uznania wszystkim piłkarzom bez wyjątku, ale blond grzebień Balotellego doskonale nadaje się do odtworzenia na polu pszenicy - podkreślił artysta.

Mario Balotelli urodził się na Sycylii w rodzinie imigrantów z Ghany jako Mario Barwuah. Będąc dzieckiem zachorował. Rodzice oddali go do szpitala i przestali się nim interesować. Dwulatka zaadoptowali państwo Balotelli, Franco i Silvia.


Swą pierwszą bramkę dla reprezentacji Włoch zawodnik Manchesteru City zdobył 11 listopada 2011 roku w meczu towarzyskim z Polską rozgrywanym na Stadionie Miejskim we Wrocławiu.

niedziela, 24 czerwca 2012

Węgierski sędzia nie może wybaczyć sobie błędu

Węgierski sędzia Viktor Kassai wrócił już do kraju, ale nadal nie może zapomnieć o błędzie, który popełnił podczas grupowego meczu Euro 2012 pomiędzy Anglią i Ukrainą. Nie zauważył, że piłka całym obwodem przekroczyła linię bramkową i nie uznał gola dla gospodarzy. "Nie mogę znieść tego, co się stało. Żałuję, że nie mogę już nic zmienić" - powiedział.

"Błąd ludzki" - tak szef Komisji Sędziowskiej UEFA Pierluigi Collina określił nieuznanie prawidłowo strzelonego gola dla Ukrainy w spotkaniu z Anglią. Współgospodarze przegrali we wtorek z "Synami Albionu" 0:1 i pożegnali się z Euro 2012. czytaj więcej

Kassai Euro będzie teraz śledził przed telewizorem w domu. Podobnie jak Ukraińcy, którzy mecz przegrali 0:1 i pożegnali się z turniejem. Imię arbitra Kassai jest teraz na Ukrainie nowym przekleństwem - napisała gazeta "Siegodnia".


Po spotkaniu sędzia przeanalizował ze swoimi asystentami całą sytuację. Arbitrzy bardzo szybko zrozumieli, że popełnili błąd. Jesteśmy zawiedzeni, że tak się stało. Ta pomyłka bardzo nas zabolała i nie mogliśmy w nocy spać. Nawet jeśli wcześniej podjęło się 199 poprawnych decyzji, to jedna nieprawidłowa może to przekreślić - powiedział 36-letni Kassai.


W następnym sezonie chcę znowu udowodnić, że był to tylko jednorazowy wypadek przy pracy. Chcę pokazać, że należę do światowej czołówki arbitrów - zaznaczył.


W 63. minucie wczorajszego spotkania na Donbass Arenie w Doniecku sędziowie nie zauważyli, że piłkę po strzale Devicia John Terry wybijał już zza lini bramowej. Nie był to jednak pierwszy błąd arbitrów w tej akcji. Chwilę wcześniej nie zauważyli, że pędzący na spotkanie z angielskim bramkarzem Dević był na spalonym.


Prezydent FIFA Joseph Blatter przyznał, że z uwagi na częste pomyłki sędziów trzeba jak najszybciej wprowadzić metodę, która pozwoli na precyzyjną i jednoznaczną ocenę tego, czy piłka wpadła do bramki. Chodzi o technologię goal-line. Przy jej zastosowaniu sędzia będzie odbierał na specjalnym zegarku sygnał o tym, że piłka przekroczyła linię bramkową.


Szef Komisji Sędziowskiej UEFA Pierluigi Collina nazwał pomyłkę Kassaia błędem ludzkim. To był jedyny problem podczas 24 meczów fazy grupowej - ocenił. Pomylić się - to ludzka rzecz. Chodzi o pomyłkę o kilka centymetrów, a nie o 50, jak pisano. Błąd to rzecz ludzka. Byłoby lepiej, gdyby go nie było, ale to był jak dotychczas, wśród tylu meczów, jedyny taki problem - podsumował Collina.

Wypadek czeskiego autobusu. Nie żyje 7 pasażerów

Wypadek czeskiego autokaru w Chorwacji. Dziś rano na autostradzie autobus uderzył w barierę i dachował. 7 pasażerów zginęło, a 44 zostało rannych.

Do wypadku autokaru doszło w regionie Lika, na autostradzie łączącej Zagrzeb ze Splitem. Na stronie internetowej chorwackich służb ratunkowych napisano, że "autokar na czeskich numerach rejestracyjnych uderzył w metalową barierkę i przewrócił się".

Telewizja Nova podała, że według niepotwierdzonych informacji wszyscy pasażerowie to obywatele Czech. Agencja AFP pisze, że byli w drodze do Splitu.

Osoby ciężko ranne przetransportowano śmigłowcem wojskowym do szpitala w Zagrzebiu. Pozostali ranni trafili do szpitala w Gospić, na zachodzie Chorwacji.

sobota, 23 czerwca 2012

Runął nowy wiadukt na S7

Katastrofa na budowie nowego drogowego wiaduktu niedaleko Kielc. Nad ranem zawaliła się metalowa konstrukcja. Nikt nie ucierpiał, ale zniszczony został sprzęt budowlany i tory kolejowe. Informację o zdarzeniu otrzymaliśmy na Gorącą Linię RMF FM.

Do wypadku doszło na nowo budowanym odcinku drogi ekspresowej S7 w miejscowości Szczukowice. Na ziemię runęły cztery metalowe belki - każda o długości 40 metrów i wadze kilkunastu ton. Belki zamontowano minionej nocy, a konstrukcja zawaliła się godzinę po zakończeniu prac.

Na szczęście, na placu budowy wiaduktu w momencie katastrofy nikogo już nie było. Belki spadły na tory kolejowe, z których korzystają pociągi towarowe. Zniszczone zostało torowisko i trakcja elektryczna. Metalowe elementy uderzyły także w dźwig i podnośnik.

Na miejscu katastrofy jest już policja i nadzór budowlany. Wezwani zostali również strażacy, ponieważ z uszkodzonych pojazdów wylały się olej napędowy i płyny hydrauliczne.

Hiszpania zagra o pierwsze zwycięstwo z Francją. Stawką półfinał Euro

Hiszpanie nie wygrali jeszcze z Francją podczas piłkarskich mistrzostw świata i Europy. Dzisiaj obrońcy tytułu staną przed szansą rewanżu. Zmierzą się z "Trójkolorowymi" w ćwierćfinale Euro 2012 w Doniecku.

  Trening reprezentacji Hiszpanii /PAP/EPA   Trening reprezentacji Hiszpanii

Spośród sześciu spotkań podczas ME i MŚ z Francją, tylko raz Hiszpanom udało się zremisować. Przegrywali pięciokrotnie, w tym w ćwierćfinale Euro 2000 (1:2) oraz w 1/8 finału mundialu w Niemczech w 2006 roku (1:3). Tę ostatnią porażkę pamięta aż ośmiu zawodników obecnej kadry: bramkarze Iker Casillas i Pepe Reina, obrońca Sergio Ramos, pomocnicy Xavi Hernandez, Xabi Alonso, Cesc Fabregas i Andres Iniesta oraz napastnik Fernando Torres.

Defensor Realu Madryt Sergio Ramos liczy, że w ćwierćfinale Euro 2012 w Doniecku Hiszpanie zrewanżują się i zrobią kolejny krok w stronę obrony tytułu wywalczonego przed czterema laty w Austrii i Szwajcarii.

W futbolu fajne jest to, że zawsze dostaje się szansę rewanżu, a my będziemy taką mieli w sobotę. Teraz jesteśmy bardziej dojrzali i doświadczeni. W 2006 roku byliśmy na etapie tworzenia zespołu, mieliśmy w składzie wielu nowych zawodników - powiedział Ramos.

Na zwycięstwo liczy także napastnik Chelsea Londyn Fernando Torres. Spodziewam się, że tym razem wykorzystamy doświadczenie i przechylimy szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Zawsze jest dobry czas na przerywanie złych serii, a nasza obecna reprezentacja bije kolejne rekordy - zaznaczył Hiszpan.

Po porażce w ostatnim meczu fazy grupowej ze Szwecją 0:2 w ekipie "Trójkolorowych" miało dojść do awantury. Francuscy dziennikarze uważają, że mogło nawet dojść do rękoczynów. Hatem Ben Arfa miał zaproponować trenerowi, że wróci do domu, po tym jak został zmieniony w 59. minucie spotkania ze Szwecją. Z kolei Samir Nasri podobno pokłócił się z Alou Diarrą. Przed sobotnim ćwierćfinałem selekcjoner Laurent Blanc zapewnił jednak, że nie ma już żadnych sporów w zespole.

Nie ma żadnego konfliktu. Piłkarze byli "skwaszeni", ale starałem się jak najszybciej złagodzić sytuację. Trochę to trwało, padło kilka ostrych słów, ale życie toczy się dalej - wyjaśnił 46-letni szkoleniowiec.

Kapitan "Trójkolorowych" Hugo Lloris potwierdził, że atmosfera wróciła do normy. Zaznaczył, że cały zespół wierzy w zwycięstwo z Hiszpanią. Będę miał tym razem trochę więcej pracy niż w meczach grupowych Euro 2012, ponieważ rywale znacznie częściej mają piłkę. Jednak wiemy, że możemy wygrać. Musimy być bardzo skoncentrowani, grać zespołowo i dać z siebie wszystko - powiedział 25-letni bramkarz Olympique Lyon.

Zwycięzca sobotniego starcia zmierzy się w półfinale z Portugalią, która po golu Cristiano Ronaldo pokonała w czwartek Czechy 1:0.

Kto, Twoim zdaniem, wygra ćwierćfinałowy pojedynek Hiszpania - Francja?

U wybrzeży Norwegii zaginęli Polacy. Jeden z nich nie żyje

W sobotę norweskie służby ratownicze odnalazły na wodach w zachodniej Norwegii, niedaleko fiordów wywróconą łódź, którą pływali Polacy. W pobliżu natrafiono na ciało jednej osoby. Trwają poszukiwania 3 pozostałych uczestników wyprawy.

Młodzi Polacy, w wieku od 20 do 30 lat, wczoraj po południu wypłynęli w rejs na wody fiordu Etne na Morzu Norweskim w okręgu Horda-land w zachodniej części kraju.

Na kempingu wypożyczyli łódź. W morze ruszyli w momencie, kiedy chwilowo poprawiały się warunki atmosferyczne. Niestety, ponownie zerwał się silny wiatr.

O zaginięciu łodzi poinformował władze - już po zapadnięciu zmroku - piąty z uczestników wyprawy. Wszczęto poszukiwania z użyciem śmigłowca i prywatnych jachtów w okolicy.

Dzisiaj około godziny czwartej rano znaleziono w południowej części fiordu wywróconą plastikową łódź, która wypłynęli Polacy. Godzinę później znaleziono ciało jednej z osób zaginionych. Trwają poszukiwania trzech pozostałych - powiedział nam polski konsul w Norwegii Marcin Spyrka.

Według konsula pobyt Polaków miał charakter turystyczny. Nie ma informacji, czy uczestnicy wyprawy byli obywatelami polskimi mieszkającymi w Norwegii czy polskimi turystami.

Prokuratura: Jest nowy trop ws. chłopczyka z Cieszyna

Policjanci poszukują rodziny z Będzina, która może mieć związek z dwulatkiem znalezionym ponad dwa lata temu w Cieszynie. Prokuratura, zajmująca się sprawą śmierci chłopca o nieznanej tożsamości, potwierdziła, że otrzymała w tej sprawie nowe materiały.

Ciało chłopczyka znaleziono w 2010 rokuProkuratura Okręgowa w Bielsku-Białej podała, że w piątek otrzymała materiały z Prokuratury Rejonowej w Będzinie, które dotyczą poszukiwań chłopca urodzonego w kwietniu 2008 roku, a także "jego rodziców i rodzeństwa, z którymi od tygodnia nie ma kontaktu".

Fakt.pl poinformował, że śledczy zajęli się sprawą chłopca z Będzina dwa tygodnie temu. Informator serwisu powiedział, że do ośrodka pomocy społecznej zgłosiła się kobieta, która twierdziła, że od dawna nie widziała dziecka sąsiadów. Na pytania o nieobecność chłopca słyszała odpowiedź, że choruje i jest w szpitalu. Będzińscy policjanci ustalili, że chłopiec w tym wieku nie jest hospitalizowany. Nie ma go też w rodzinnym domu. Znaleźli natomiast jego zdjęcia. Podobieństwo z dzieckiem, którego ciało zostało znalezione w Cieszynie, ma być uderzające.


Te oczy i te blond włoski... To nie może być nikt inny, tylko Szymuś. Ja to wiem, jestem tego pewna. Podobieństwo jest ogromne - powiedziała Faktowi córka poszukiwanej przez policję kobiety. Według relacji 21-latki jej matka miała pięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa. Sześć lat temu odeszła z innym mężczyzną i urodziła mu trójkę dzieci. Policja poszukuje teraz 41-letniej kobiety, jej konkubenta i dwójki dzieci.


Jak ustalił reporter RMF FM rodzina z trójką dzieci zniknęła nagle, kilka dni temu. Policję zawiadomiła wówczas babcia dzieci. Z rodziną nie ma kontaktu - nie ma jej w domu, nie odbierają też telefonów.


Policjanci nieoficjalnie w rozmowie z naszym dziennikarzem przyznają, że sprawę zaginionego chłopca z Będzina z tym znalezionym w Cieszynie łączy nie tylko podobieństwo widoczne na zdjęciach. Są inne przesłanki - mówią, choć szczegółów nie podają.


Wiadomo, że chłopiec z Będzina był w oficjalnych rejestrach. Dlatego rodzina musiała być kontrolowana po tym, jak znaleziono dziecko w Cieszynie. Policja ustala teraz jak ta kontrola wtedy przebiegła.


Bielska Prokuratura Okręgowa poinformowała w piątek, że materiały od śledczych z Będzina są obecnie weryfikowane. W szczególności starają się potwierdzić, czy urodzony pięć lat temu chłopiec jest tym, którego ciało zostało znalezione w Cieszynie. "Bezsporną podstawą ustalenia może być badanie DNA. W przypadku potwierdzenia tożsamości dziecka śledztwo zostanie podjęte (...)" - podała w komunikacie bielska prokuratura.


Niewykluczone, że wynik badań DNA będzie znany już przyszłym tygodniu.


Pod koniec kwietnia bieżącego roku bielska Prokuratura Okręgowa umorzyła śledztwo w sprawie śmierci chłopca o nieznanej tożsamości. Nie wykryto sprawców przestępstwa. "Wykonane na szeroką skalę czynności, w tym weryfikacja pochodzących z różnych źródeł, także anonimowych, informacji, nie doprowadziły do ustalenia tożsamości dziecka oraz wykrycia sprawcy lub sprawców przestępstwa. Z uwagi na wyczerpanie środków dowodowych, podjęto decyzję o umorzeniu postępowania przygotowawczego" - głosi komunikat.


Według śledczych w postępowaniu zostały przeprowadzone wszystkie konieczne czynności procesowe. Prokuratorzy pozyskali niezbędne dowody. Wykonano między innymi dokładne oględziny miejsca, w którym dziecko zostało znalezione, sekcję zwłok, a także uzyskano szereg opinii po przebadaniu odzieży, śladów kryminalistycznych i materiału genetycznego.


Prokuratura zapewniła, że umorzenie to nie oznacza jednak zakończenia poszukiwań. Jeśli pojawią się nowe okoliczności, które pozwolą ustalić tożsamość dziecka lub zabójców, sprawa zostanie wznowiona. Temu służyć ma między innymi wprowadzenie kodu DNA dziecka do bazy danych Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji.


Zwłoki dziecka zauważyli 19 marca 2010 roku w stawie na obrzeżach Cieszyna dwaj przechodzący w pobliżu chłopcy. Ciało leżało tam kilka dni. Przyczyną śmierci był uraz jamy brzusznej. Pod koniec kwietnia chłopiec został pochowany w Cieszynie. Na jego grobie codziennie palą się znicze. Przy grobie postawiono nawet wiklinową szafkę, na której dzieci kładą zabawki.

Merkel gotowa pojechać na finał Euro 2012 do Kijowa

"Jeśli nasi piłkarze awansują do finału mistrzostw Europy, to Angela Merkel gotowa jest pojechać do Kijowa" - poinformował menedżer piłkarskiej reprezentacji Niemiec Oliver Bierhoff. Wczoraj kanclerz obejrzała w Gdańsku wygrane przez Niemców ćwierćfinałowe spotkanie Euro 2012 z Grecją (4:2).

Angela Merkel na stadionie w Gdańsku

Po meczu z Grecją kanclerz Niemiec odwiedziła piłkarzy. Pogratulowała nam. Ma oczywiście nadzieję na dalsze nasze sukcesy, bo chciałaby przyjechać także na finał - powiedział Bierhoff w rozmowie z radiową redakcją ARD. Według menedżera reprezentacji, wizyta Merkel przebiegła "w bardzo luźnej i swobodnej atmosferze".


Do tej pory czołowi niemieccy politycy unikali wizyt na rozgrywanych przez drużynę trenera Joachima Loewa meczach Euro 2012 na Ukrainie. Chcieli w ten sposób pokazać swój sprzeciw przeciwko złemu traktowaniu przez władze w Kijowie skazanej na siedem lat więzienia byłej premier i liderki opozycji Julii Tymoszenko. Merkel zastrzegała jednak, że jej wyjazd na jedno ze spotkań na Ukrainie jest "sprawą otwartą".


Kanclerz Niemiec prawdopodobnie nie pojawi się w czwartek na Stadionie Narodowym, gdzie podopieczni Joachima Loewa będą walczyć o awans do wielkiego finału Euro 2012. Tego dnia Angela Merkel będzie prawdopodobnie w Brukseli. W stolicy Belgii ma odbyć się dwudniowy szczyt Unii Europejskiej.

Nowak: Nieprawidłowości przy budowie dróg, kary dla wykonawców

Będę wyciągał konsekwencje za nieprawidłowości przy budowie S2 i innych dróg. W tej chwili prowadzone są ekspertyzy. Badamy nasypy, prowadzimy odwierty. Nie będzie kompromisu z bylejakością - zapowiada gość Przesłuchania w RMF FM Sławomir Nowak. GDDKiA wykryła odstępstwa od specyfikacji zapisanych w kontraktach na budowę dróg. Wykonawcy usuną swoje błędy, zapłacą kary, albo jedno i drugie.

Odtwarzacz audio wymaga uruchomienia obsługi JavaScript w przeglądarce.


W sensie piłkarskim trochę szkoda, ale rzeczywiście jak się widziało ten mecz, to przewaga ten niemieckiej machiny była bardzo wyraźna, w zasadzie od pierwszych minut. Ktoś to porównał do obrony wąwozu w Termopilach. Grecy dzielnie stawiali opór, ale przewaga techniczna, szkoleniowca, sposób gry, ustawienie, była widoczna. Od początku był wiadomo, że to skończy się wysokim wynikiem.


Czyli w piłkę gra 22. facetów, a i tak wygrywają Niemcy. Angela Merkel bardzo zadowolona?


To słynne powiedzenie. Ja myślę, że zmierzamy w tę stronę, że w finale spotka się Hiszpania z Niemcami. Oczywiście żałuję, bo ja trzymam kciuki za Włochów. Mam nadzieję, że oni nas jeszcze zaskoczą na tym turnieju, bo na razie radzą sobie świetnie, ale jak będzie dalej? Zobaczymy. Pani Merkel była bardzo zadowolona. Podskakiwała za każdym razem jak jej drużyna strzelała bramkę. Wcale się nie dziwię. My też mieliśmy odrobinę satysfakcji, bo Miroslav Klose również strzelił bramkę i wyszedł w pierwszym składzie. Wiemy, że w poprzednich spotkaniach był graczem rezerwowym.


“Pani Merkel była bardzo zadowolona. Podskakiwała za każdym razem jak jej drużyna strzelała bramkę”

A było spotkanie Merkel - Tusk po meczu?


Było w przerwie. Takie spotkania się praktykuje. Trzeba pamiętać o tym, że to przede wszystkim było święto sportowe.


Tak, ale premier miał tam swoją misję. Chciał przekazać list Grupy Wyszehradzkiej do pani kanclerz. Przekazał?


Na pewno tak się stało, bo okoliczność do rozmowy była. Natomiast ja nie byłem uczestnikiem tej rozmowy, więc proszę mnie nie pytać.


Czy serce Sławomira Nowaka drży z niepokoju, gdy myśli o tym co po Euro?


Drży zawsze, kiedy myśli o tym, jak sprawnie dalej prowadzić inwestycje infrastrukturalne w sytuacji, kiedy sytuacja gospodarcza w Europie jest niepewna, kiedy nie wiemy jeszcze jaka czeka nas perspektywa unijna, kiedy muszę przygotowywać plany budowy nowych dróg, autostrad, kolei...


... i przy okazji plany awaryjne, które są w budowie


... na nową perspektywę budżetową, nie wiedząc jeszcze jakie środki Unia Europejska nam zagwarantuje, a z drugiej strony wiedząc, jak wiele ciężaru już dziś kosztują nas negocjacje z nią na temat funduszu spójności i jak wiele egoizmu wkrada się do tych negocjacji po stronie starych państw członkowskich.


Może te 300 mld byłoby po prostu zbyt optymistyczne? A nie boi się pan gniewu obywateli, którzy z radością użytkują w tej chwili A2, a pan za chwile im powie: "Zamykamy, do odwołania"?


Nie, tego się nie boję, dlatego że nie zamykamy. Autostrada nie będzie zamykania, nie wiem skąd się to bierze. Być może z jakiś uproszczeń, skrótów myślowych. Konsekwentnie od pierwszych godzin po otwarciu mówię, że nie będzie zamykania autostrady A2.


To co będzie, ruch wahadłowy?


“Po wakacjach, lub w ich trakcie, ostatnia warstwa na A2, czasowe utrudnienia”

Na pierwszych dwudziestu kilometrów od Strykowa do początków odcinka B - jeszcze przed Łowiczem - będą miejscowe, krótkotrwałe zwężenia do jednej jezdni. To znaczy, że ruch będzie prowadzony jedną jezdnią. W tym czasie, będą ścierali, układali warstwę, której brakuje. Na tym jedynym odcinku. Na całej reszcie już warstwa ścieralna jest i cały docelowy układ drogowy jest gotowy. Nawet na tym odcinku C, firma Boegl a Krysl wykonała tytaniczną robotę.


Wiemy, ale od kiedy zwężamy i do kiedy będzie zwężone?


Jeszcze z wykonawcą ustalamy, czy układać warstwę ścieralną już po wakacjach, czy jeszcze w trakcie wakacji. To nie będą wielkie wyłączenia, to nie będą wielkie utrudnienia w ruchu. To będą odcinki po parę kilometrów zwężenia raptem. Przy całości autostrady, to nie jest problem komunikacyjny dla ludzi. Po prostu trzeba położyć tę ostatnią warstwę i już. To się zresztą będzie bardzo szybko działo, wiec nie ma problemu.


Ile firm zejdzie z placu budów, jaka jest analiza ministerstwa transportu. Bo gazety donoszą codziennie, że ktoś ogłasza upadłość...


Trzeba pamiętać, że media bardzo - często bezwiednie - uczestniczą w grze biznesowej wielkich koncernów, które próbują wymuszać na stronie publicznej, czyli na Generalnej Dyrekcji, dodatkowe środki na kontrakty.


Minister transportu mówi, że to tylko wymuszenie? Nie ma problemów?


Są problemy. Zdaję sobie sprawę, że jak w każdym biznesie problemy są. Jest kryzys, wiele z tych firm nie doszacowało swoich kosztów. Natomiast to jest ryzyko biznesowe - muszą dźwigać ten biznesowy ciężar. Natomiast większość negatywnych komunikatów, które są teraz związane z firmą PBG, SRB, to są wykonawcy dwóch odcinków autostrady A1 z Irlandii, jest takich, że banki wypowiadają im umowy. Warto zrozumieć cały mechanizm: banki danego państwa wypowiadają im umowę kredytowania, czyli firmy tracą nagle płynność, i w związku z tym nie mogą płacić za pracę swoim podwykonawcom. Nie mogą kupić kruszywa i wtedy powstaje problem. Staramy się im w miarę możliwości pomagać, ale wszystko musi się odbywać w granicach prawa. Nie będzie wymuszania ponadstandardowymi sposobami dodatkowych pieniędzy na stronie publicznej, bo tego polscy podatnicy po prostu nie mają.


Sławomir Nowak będzie w tej kwestii twardzielem. Nie. Koniec, kropka?


Wszędzie tam, gdzie istnieje prawna możliwość, będziemy chcieli tym firmom pomagać. Natomiast proszę zwrócić uwagę, że w większości te kontrakty nie zawierają klauzul waloryzacyjnych. Te firmy stając do przetargu nie uwzględniały zwyżki cen - nawet inflacyjnej.


Ale nawet minister finansów nie przewidział takiego kryzysu, więc i one nie mogły przewidzieć.


Zgoda, dlatego staramy się pomagać wszędzie tam, gdzie możemy. W pierwszej kolejności bierzemy pod obronę podwykonawców. Uważam, że dziś problem nie leży w dużych wykonawcach - oni dają radę. Takie irlandzkie SRB to wielka firma budowlana, ona od pierwszych dni prowadzenia kontraktu stara się na nas wymusić dodatkowe pieniądze, często nie regulując swoich płatności podwykonawcom. Więc my tworzymy specjalną ustawę, żeby bronić małych, polskich podwykonawców. A z dużymi firmami będziemy negocjowali w sposób twardy, tak, aby kończyli kontrakty.


“Problemy firm budowlanych? Gra biznesowa, próba wymuszenia dodatkowych środków”

Do budowy S2 użyto gliny zamiast piasku, na dodatek za zgodą Generalnej Dyrekcji - tak przynajmniej to w tej chwili wygląda. Jak to się ma do pańskich słów: "Jeśli kiedykolwiek dotrą do mnie informacje dotyczące obniżenia jakości, czy po prostu bylejakości w procesie budowania dróg, będę stanowczo wyciągał konsekwencje. Kiedy będą konsekwencje i kto je poniesie?"


Oczywiście, że będę wyciągać konsekwencje. Na S2, jak i na innych drogach w Polsce, prowadzone są ekspertyzy. Generalna Dyrekcja przeprowadza dużo więcej standardowych kontroli jakości: nasypów, odwiertów, sprawdza jakie kruszywo zostało użyte, niż robi się to w Europie zachodniej na budowanych drogach.


Jest byle jak?


Nie, spokojnie. Nie ulegajmy tabloidalnej nagonce, że jest jakościowa hekatomba. Z mojej strony nigdy nie będzie kompromisu z bylejakością. Nic za cenę jakości.


Będą zmiany w Generalnej Dyrekcji Dróg i Autostrad?


“Skuteczne działanie GDDKiA, kary dla wykonawców dróg w Polsce”

Polacy po to płacą ciężkie pieniądze za drogi, żeby jeździć po dobrej jakości drogach. I będziemy tego pilnowali. Generalna Dyrekcja dokładnie prowadzi ekspertyzy. Generalna Dyrekcja wykryła na S2, czy na innych fragmentach dróg, odstępstwa od specyfikacji i warunków zamówienia. Wszędzie tam, gdzie Generalna Dyrekcja i eksperci to wykryli, wykonawca albo będzie musiał usunąć te usterki, albo będzie płacił nam stosowne kary. Albo jedno i drugie.


Rozumiem, że szef GDDKiA nie straci stanowiska po Euro?


Nie wiem, dlaczego miałby stracić. Ja jestem zadowolony z pracy dyrektora. Uważam, że jest fachowcem.


Żadnych zastrzeżeń?


Do każdego można mieć zastrzeżenia, zapewne również i do mnie. Ja będę rozliczał za zrealizowane cele. Za zaangażowanie w pracę, za to, jakie są postępy w pracach. Uważam, że GDDKiA dzisiaj skutecznie, czasami nie bez problemów, prowadzi nasze projekty inwestycyjne. Tylko proszę pamiętać o tym, za co my jesteśmy odpowiedzialni jako strona publiczna, czyli za odpowiednią realizację tych kontraktów i za badanie jakości. Ja uważam, że wszędzie tam, gdzie Generalna Dyrekcja wykrywa odstępstwa od jakości, będzie to egzekwowała. Jeżeli będę kiedyś niezadowolony z tej pracy, wtedy będę wyciągał konsekwencje. Dzisiaj uważam, że to jest prowadzone w należyty sposób. Będę wspierał Generalną Dyrekcję również w negocjacjach z wykonawcami, jeżeli chodzi o wykończenie kontraktów. Nie unikam - jako minister - kontaktów z moimi kolegami z UE, żeby na ich firmach, które w Polsce budują drogi, wymuszać jakość.

Komputery Internet Artykuły biurowe Sponsoring Strony www Cycki